RADOM - TAM GDZIE SPOTYKAJĄ SIĘ CHODNIKI
W samym sercu miasta, tam, gdzie powinno tętnić życie, rozciąga się Śródmieście Radomia – miejsce, które teoretycznie powinno być wizytówką miasta. Jednak coś poszło nie tak. Gdy wstępujesz na chodniki, z miejsca ogarnia cię swoista melancholia. Po lewej stronie widzisz chodnik szary, z płytkami pamiętającymi czasy, gdy to jeszcze paradowały po nich modne dzwony i platformy. "Historia miasta" – powiedziałby ktoś z przekąsem. Ale piesi wiedzą lepiej. Te płytki, pod którymi czai się woda, potrafią zaskoczyć! Bo czy nie ma lepszego powitania od zimnego strzału błota w twarz z niepozornie wyglądającej kałuży? Tak, te płytki żyją swoim życiem, niezależne od potrzeb mieszkańców, pławiące się w swej staroświeckiej estetyce. Z drugiej strony, mamy coś jakby z innej bajki, choć równie niepokojącej. Płytki nowsze, ale niekoniecznie bardziej funkcjonalne. Gładka, ciemna powierzchnia, która w mroku nocy zdaje się wchłaniać każdy promyk światła. W dodatku nawierzchnia jak z katalogu ofert last minute. "Nie świeci, ale w porównaniu do lewej strony – niech będzie" – mówią przechodnie. Bo przecież nie ma co wybrzydzać.
Centrum Miasta to Śródmieście,
lecz w Radomiu, nie wiem czemu,
to śródmieście po biednemu.
Centrum Miasta to też chluba,
lecz w Radomiu w zapomnieniu.
Piesi chętnie tędy chodzą,
choć chodniki tu przeszkodą.
Chodniki w Radomiu, szczególnie w Śródmieściu, to temat, który od lat budzi kontrowersje. Z jednej strony leży ulica Mickiewicza, dumnie okrzyknięta "Wzorcową", z nową, jasną nawierzchnią, której antypoślizgowe płyty wręcz zapraszają do spacerów. Z drugiej strony... no cóż, reszta chodników Śródmieścia to prawdziwy przekrój miejskiej historii. I to tej mniej chlubnej. Z jednej strony ulic, chodniki szare, z płyt, które swoje widziały – od czasów PRL po współczesne kłopoty budżetowe miasta. Płyty tak stare, że wręcz domagają się, by ktoś je opisał w książce historycznej. A może już nawet w miejskim przewodniku pod hasłem: "Chodniki – relikty przeszłości". Po deszczu te same chodniki zamieniają się w pułapki – niewinnie wyglądające, ale wystarczy jedno niewłaściwe stąpnięcie, by podnosząca się płytka wysłała strumień zimnej wody prosto na niczego niepodejrzewające nogi przechodniów. "Krokodyle łzy" miasta, mawiają o nich niektórzy. Z drugiej strony, mamy nowe inwestycje, gdzie chodnik może się nawet poszczycić faktem, że wszystkie płyty są z tego samego materiału, a ich kolor nie przypomina betonu, który widać pod wszystkimi innymi budynkami. Na Mickiewicza można wręcz poczuć, że Radom jest miastem z ambicjami. Tam, retro-słupki przy chodnikach dumnie stoją w szyku bojowym, nieustannie broniąc porządku przed dzikim parkowaniem. Każdy element, od nawierzchni po malowanie pasów, wydaje się mówić: "Tutaj rządzi nowoczesność!"
Ale w innych częściach Śródmieścia? Chaos w pełnym wydaniu. Chodniki z różnych epok spotykają się na jednej ulicy, jakby chciały opowiedzieć historię braku spójnej polityki miejskiej. Z lewej strony szarość i popękane płyty, z prawej – ciemne i wyślizgane nawierzchnie, które lata świetności mają już dawno za sobą. Oczywiście, wszystko przyprawione tymi samymi "niespodziankami" – plamami wody, których nikt nie zauważa, dopóki nie jest za późno. Gdyby chodniki mogły mówić, z pewnością miałyby wiele do powiedzenia o chaosie w Śródmieściu. Może nawet nawiązałyby do "wojny" między starymi Krasnalami a nowoczesnymi Słupkowymi, którzy trzymają pieczę nad elegancką Mickiewicza. Krasnale, w postaci czerwono-białych słupków, dobrze wiedzą, jak przyciągnąć uwagę – ich kolory biją w oczy z daleka. Ich zadaniem jest walka z niesfornymi samochodami, ale nikt nie powiedział, że mają się martwić o estetykę czy komfort pieszych. "Chaos w sercu!" – jakby mogły powiedzieć. Tymczasem Słupkowi, dumne czarne retro-barierki, patrzą na świat z pogardą. Są strażnikami porządku, a ich główną misją jest powstrzymywanie dzikiego parkowania. Niby prosta sprawa, ale u nich wszystko musi być zrobione z klasą. Nawet chodnik pod ich pieczą jest elegancki, nowoczesny i, co najważniejsze, spójny. Żadnych przypadkowych płyt, żadnych wodnych pułapek. Mickiewicza to oaza cywilizacji w chaosie Śródmieścia. Tylko co z tego, że jedna ulica błyszczy, skoro reszta miasta pozostaje w cieniu? Chodniki, zamiast tworzyć spójną przestrzeń, przypominają poligon doświadczalny: z jednej strony antyk, z drugiej nowoczesność. A gdzieś pomiędzy – piesi, próbujący odnaleźć się w tej miejskiej układance, zastanawiający się, dlaczego w centrum miasta, które powinno być wizytówką, każdy krok to niespodzianka.
Aleksandra, stała bywalczyni chodników Radomia, opowiada: – Wczoraj idę sobie spokojnie Piłsudskiego i patrzę, a tam co krok inna nawierzchnia! Najpierw stare, potem kostka, potem znowu coś gorszego. Jakby ktoś testował różne materiały budowlane na żywo! Każdy chodnik inny, jakby z innej epoki, a my? My jesteśmy ofiarami tej niewypowiedzianej wojny na style.
Inni mieszkańcy również mają coś do powiedzenia. – Prawda, prawda! – potwierdza Andrzej, który codziennie pokonuje ten teren, prowadząc swój wózek. – Tylko patrzeć, jak kiedyś na tych płytekach człowiek się przewróci. A te słupki! Gdzie się nie spojrzeć, wszędzie stoją jak strażnicy broniący dostępu do lepszych chodników. A może to one są tymi lepszymi chodnikami? – zastanawia się filozoficznie.
Lecz nie wszystko stracone! Zaledwie kilka ulic dalej, Mickiewicza. Tam, wśród asfaltu, który nie był łatany od dekad, chodniki olśniewają nowością. Retro słupki dumnie stoją na straży, broniąc przed dzikimi samochodami, a parkingi są ładnie wybrukowane, jakby przypominały o wyższej klasie tego miejsca. Nawierzchnia gładka, antypoślizgowa, aż chce się tam stanąć, wyciągnąć smartfona i zrobić zdjęcie, by pokazać światu, że Radom jednak ma potencjał. Czy to dwie różne wersje miasta? Może to alternatywna rzeczywistość? A może ktoś po prostu postanowił, że jedno śródmieście zasługuje na remont, a drugie na wyścig przez tor przeszkód? Trudno powiedzieć. Ale jedno jest pewne – tam, gdzie spotykają się chodniki, w Radomiu zderza się historia z teraźniejszością. I tylko piesi wciąż są tymi samymi odważnymi podróżnikami, przemierzającymi bezdroża miejskiej dżungli.
Brak remontów, stare nawierzchnie – to zrozumiały problem. Przez wiele lat zaniedbań nie da się przejść bezboleśnie, ale przecież czas i planowanie mogą przezwyciężyć impas. Miasto ma swój wielki, ambitny program „Przyjazne Miasto”, ale dziwnym trafem jego realizację zaczyna się od… przedmieść. Nie od miejsca, gdzie tętni życie, gdzie spotykają się ludzie, lecz od granic, gdzie więcej trawy niż asfaltu, a sarny bywają częstszymi gośćmi niż mieszkańcy. Utwardzanie dróg na obrzeżach, jak gdyby to miało nagle zmienić wizerunek miasta na przyjazne, brzmi jak szumny plan na papierze. Ale czymże jest „przyjazność”, gdy w centrum wszystko zaczyna się i… kończy? To tutaj mieszkańcy czują, jakby świat zapomniał o nich i pozostawił ich na łasce losu. Bo choć radomskie Śródmieście to miejsce strategiczne, to wciąż tkwi w nim coś porzuconego, jakby zapomniano, że centrum miasta to serce, a nie peryferie. I tutaj pojawia się nasz przykład: ulica Traugutta. Ostatni remont, na który mieszkańcy czekali z nadzieją, okazał się katastrofą w skutkach. Zamiast czerpać wzorce z takich ulic jak Mickiewicza – pięknych, wyważonych, nowoczesnych – ktoś, najwyraźniej bez wyczucia, postanowił włożyć szarą, fazowaną kostkę brukową. Najtańszą, jaką tylko można było znaleźć. „Fazowana” – to słowo staje się tutaj niemal synonimem miejskiego upadku. Na tej kostce nie da się chodzić. Dosłownie. Dzieci na hulajnogach podskakują jak na trampolinie, zamiast jechać prosto. Rodziny z wózkami dziecięcymi próbują pokonać ten tor przeszkód, jakby nagle znaleźli się w ekstremalnym reality show. Turyści? Nie mają szans na spokojną przechadzkę z walizkami – każdy ich krok to hałas, zgrzyt i potknięcie. Jakby kostka brukowa chciała pokazać swoją przewagę nad człowiekiem, zmuszając go do walki z każdą z jej wyprofilowanych krawędzi. Bruk przynajmniej ma swój styl. Ale ta szara, nijaka kostka? To nie chodnik, to plac manewrowy. Pod TIR-y, magazyny, hurtownie, ale na pewno nie do śródmiejskich spacerów. I jak to możliwe, że w sercu Radomia ktoś uznał to za dobre rozwiązanie techniczne ?
Aleksandra, nie kryjąc frustracji, komentuje: – Kto za tym stoi, kto to wymyślił?! Ktoś, kto nie ma ani odrobiny wrażliwości na to, czym jest przestrzeń publiczna! Bo przecież tak się nie robi. Chodnik to wizytówka miasta, to miejsce, gdzie się przemieszczamy, spacerujemy, spotykamy z przyjaciółmi. A co mamy tutaj ?
Andrzej z niedowierzaniem dodaje: – Właśnie! Zamiast wykorzystać szansę i dać nam coś funkcjonalnego, dostaliśmy chodnik, który bardziej pasowałby do zaplecza jakiegoś centrum logistycznego. Nawet mój wózek nie daje rady, a mam w nim specjalne kółka na trudny teren! Czy Radom naprawdę musi być skazany na takie „innowacyjne” rozwiązania? W centrum miasta? Na głównych ulicach? W Śródmieściu, które powinno być dumą mieszkańców, a nie ich powodem do narzekań?
Brak remontów, stare nawierzchnie – to zrozumiały problem. Przez wiele lat zaniedbań nie da się przejść bezboleśnie, ale przecież czas i planowanie mogą przezwyciężyć impas. Miasto ma swój wielki, ambitny program „Przyjazne Miasto”, ale dziwnym trafem jego realizację zaczyna się od… przedmieść. Nie od miejsca, gdzie tętni życie, gdzie spotykają się ludzie, lecz od granic, gdzie więcej trawy niż asfaltu, a sarny bywają częstszymi gośćmi niż mieszkańcy. Utwardzanie dróg na obrzeżach, jak gdyby to miało nagle zmienić wizerunek miasta na przyjazne, brzmi jak szumny plan na papierze. Ale czymże jest „przyjazność”, gdy w centrum wszystko zaczyna się i… kończy? To tutaj mieszkańcy czują, jakby świat zapomniał o nich i pozostawił ich na łasce losu. Bo choć radomskie Śródmieście to miejsce strategiczne, to wciąż tkwi w nim coś porzuconego, jakby zapomniano, że centrum miasta to serce, a nie peryferie. I tutaj pojawia się nasz przykład: ulica Traugutta. Ostatni remont, na który mieszkańcy czekali z nadzieją, okazał się katastrofą w skutkach. Zamiast czerpać wzorce z takich ulic jak Mickiewicza – pięknych, wyważonych, nowoczesnych – ktoś, najwyraźniej bez wyczucia, postanowił włożyć szarą, fazowaną kostkę brukową. Najtańszą, jaką tylko można było znaleźć. „Fazowana” – to słowo staje się tutaj niemal synonimem miejskiego upadku. Na tej kostce nie da się chodzić. Dosłownie. Dzieci na hulajnogach podskakują jak na trampolinie, zamiast jechać prosto. Rodziny z wózkami dziecięcymi próbują pokonać ten tor przeszkód, jakby nagle znaleźli się w ekstremalnym reality show. Turyści? Nie mają szans na spokojną przechadzkę z walizkami – każdy ich krok to hałas, zgrzyt i potknięcie. Jakby kostka brukowa chciała pokazać swoją przewagę nad człowiekiem, zmuszając go do walki z każdą z jej wyprofilowanych krawędzi. Bruk przynajmniej ma swój styl. Ale ta szara, nijaka kostka? To nie chodnik, to plac manewrowy. Pod TIR-y, magazyny, hurtownie, ale na pewno nie do śródmiejskich spacerów. I jak to możliwe, że w sercu Radomia ktoś uznał to za dobre rozwiązanie techniczne?
Aleksandra, nie kryjąc frustracji, komentuje: – Kto za tym stoi, kto to wymyślił?! Ktoś, kto nie ma ani odrobiny wrażliwości na to, czym jest przestrzeń publiczna! Bo przecież tak się nie robi. Chodnik to wizytówka miasta, to miejsce, gdzie się przemieszczamy, spacerujemy, spotykamy z przyjaciółmi. A co mamy tutaj?
Andrzej z niedowierzaniem dodaje: – Właśnie! Zamiast wykorzystać szansę i dać nam coś funkcjonalnego, dostaliśmy chodnik, który bardziej pasowałby do zaplecza jakiegoś centrum logistycznego. Nawet mój wózek nie daje rady, a mam w nim specjalne kółka na trudny teren!
Czy Radom naprawdę musi być skazany na takie „innowacyjne” rozwiązania? W centrum miasta? Na głównych ulicach? W Śródmieściu, które powinno być dumą mieszkańców, a nie ich powodem do narzekań? No cóż, Radom – miasto z wielkimi strategiami i programami, które można wymieniać jednym tchem: „Strategia Rozwoju Ponadlokalnego”, „Strategia Rozwoju Elektromobilności”, „Plan Zrównoważonej Mobilności Miejskiej”, „Koncepcja Rozbudowy Strefy Płatnego Parkowania”... Brzmi to jak ambitne hasła, gotowe do wdrożenia. Każdy z tych planów obiera konkretny kierunek: pieszy, rowerowy, hulajnogowy, a może i jeszcze inne wynalazki, których ludzka kreatywność nie zna granic. Ale co z tego, skoro w praktyce te dokumenty wydają się być jedynie pozycjami bibliotecznymi, ładnie wyglądającymi na półkach, lecz rzadko otwieranymi? Jakby cały wysiłek włożony w ich przygotowanie sprowadzał się jedynie do wypełnienia obowiązku, a nie do faktycznej zmiany przestrzeni miejskiej. Przykład? W każdej z tych strategii odnajdziemy kierunek na ruch pieszy, rowerowy, hulajnogowy. Na papierze wygląda to doskonale: pełna integracja różnych form mobilności, wszystko dla dobra mieszkańców. Tylko że rzeczywistość brutalnie weryfikuje te ambicje. Zamiast pięknie uporządkowanej przestrzeni miejskiej, mamy chaos. W miejscach najbardziej obleganych przez pieszych, gdzie życie miejskie powinno tętnić, robi się tandetę i bałagan. „Plan Zrównoważonej Mobilności Miejskiej” zostaje fikcją literacką, a mieszkańcy chodzą po chodnikach jak po polu minowym.
Chodniki różnych odcieni: szare, beżowe, białe, czerwone. Każdy z innej epoki, każdy o innej fakturze i wieku. Stare, nowe, brukowane, asfaltowe – wszystkie obok siebie, jakby miasto nie mogło się zdecydować na jeden styl, jakby każdy odcinek był częścią innego projektu, realizowanego przez inne pokolenie inżynierów, którzy nie mieli pojęcia, co robili ich poprzednicy. Chodniki spotykają się na każdym rogu, ale jedyne, co odrzucają, to użytkowników. Bo jak tu chodzić po takim miszmaszu? To jakby próbować przejść przez labirynt bez wyjścia, gdzie każdy krok jest nieprzewidywalny. Raz potykasz się o nierówną płytkę, raz skaczesz po fazowanej kostce, innym razem stąpasz po asfaltowej łatce, która wygląda jakby była zrobiona na szybko, „na chwilę” – ale ta chwila trwa już dekady. Nawet hulajnogi, które miały być symbolem nowoczesności, poddają się temu wyzwaniu. Dzieci podskakują na tych chodnikach jak piłeczki kauczukowe, a dorośli omijają te odcinki, wybierając ulice lub inne miejsca, gdzie mniej grozi im upadek. Bo miasto, zamiast myśleć o użytkownikach przestrzeni, myśli o… chodnikach. To one dominują nad ludźmi, to one rządzą Radomiem. I w tym wszystkim pojawia się pytanie: kto to wszystko zaplanował? Kto uznał, że chaos jest lepszy niż harmonia? Że różnorodność w chodnikach to forma ekspresji artystycznej? Czy ktoś kiedyś usiądzie z planami w ręku i pomyśli: „Może warto coś zmienić? Może warto stworzyć miasto dla ludzi, a nie dla chodników?”
W Radomiu zamiast ludzi spacerujących po Śródmieściu, z uśmiechami na twarzach, to spotykają się… chodniki. I to dosłownie.
WYGENEROWANE PRZY POMOCY NARZĘDZI AI: TREŚCI, OBRAZY, ANIMACJE i DŹWIĘKI ZOSTAŁY WYGENEROWANE SYNTETYCZNE, ZMODYFIKOWANE LUB/I ZMANIPULOWANE
Komentarze
Prześlij komentarz