TURBO KORNIKI w RADOMIU



Wtorek, Ulica Piłsudskiego, 12:00; Centrum Miasta - Śródmieście, Radom.
Skręcam w Ulicę Piłsudskiego, gdzie w południowym słońcu dostrzegam coś dziwnego. Na kilku drzewach – które swoją wysokością i wiekiem zdają się mieć większe prawa do życia w tym mieście niż niejedna planowana inwestycja – wisi karteczka. A właściwie nie sama karteczka, ale mały, foliowany kawałek papieru, jakby wyjęty z jakiegoś biura, które nie umie zachować powagi. Karteczki są czyste, z tekstem, bez podpisu, bez żadnej informacji o tym, kto je tam przyczepił, kto je wydrukował, ani co oznaczają. Jedyna wskazówka to pomarańczowa farba, którą za pomocą sprayu pokryto pnie drzew. Pomarańczowe krzyżyki na korach. To już nie wygląda jak akcja informacyjna, bardziej jak znak, że te drzewa są skazane na śmierć. A więc co? O co tu chodzi? Czy ktoś postanowił, że czas na wycinkę, ale nie raczyli poinformować mieszkańców? Nic w tym mieście nie jest w stanie mnie zaskoczyć, ale ten widok? Chyba jest rekordowy. Bez podpisów, bez informacji, bez planu. Tylko spray i karteczki. Nie mając pojęcia, co się dzieje, decyduję się zadzwonić. W końcu, jak się nie dowiem, to będę żył w niewiedzy, a to chyba jeszcze gorsze. Wchodzę w menu numerów, dzwonię… Sekretariat? – zapytam.

– Dzień dobry, dzwonię w sprawie karteczek, które wiszą na drzewach na Piłsudskiego. Co one oznaczają? Co się dzieje?
Pani po drugiej stronie milczy przez chwilę, jakby sama nie miała pojęcia, co odpowiadać. 
Potem – A proszę zadzwonić gdzie indziej. To nie nasza sprawa.
– Jak to? A kto wie, co się dzieje? – pytam zaskoczony.
– No musi Pan zadzwonić gdzie indziej. – Odpowiada z takim przekonaniem, jakby mówiła o czymś absolutnie oczywistym, choć ja nie mam pojęcia, gdzie to „gdzie indziej” jest.
– To dlaczego nie możecie mi pomóc? – pytam, starając się nie stracić cierpliwości.
– No bo to nie nasza kompetencja. – I w tym momencie zaczynam rozumieć, że w tej miejskiej układance każde ogniwo łańcucha nie wie, co robią te pozostałe. Jakby centrala była jak puzzle, których elementy nie pasują do siebie.
– No dobrze, to proszę mnie połączyć z kimś, kto się na tym zna! – naciskam.
– Nie mogę, to w innym budynku.
Już czuję, że rozmowa ma wszystkie cechy administracyjnej farsy. Zapisuję numer, dzwonię znowu.

– Dzień dobry, ja w sprawie białych karteczek na drzewach na Piłsudskiego. Co się dzieje? – pytam wprost.
– A, tak, tak, idą pod nóż. – Słyszę od razu, jakby była to najprostsza sprawa na świecie. Wycinka. No to w końcu coś wiem, ale wciąż nie mam pojęcia, czemu to się dzieje.
– Co to znaczy? Kiedy? Gdzie? Dlaczego? – pytam, bo to chyba wciąż za mało.
– A, bo Pan się wymądrza. – Dochodzę do wniosku, że ta rozmowa może potrwać dłużej, niż się spodziewałem.
– Ale czekaj, są konsultacje? Była jakaś decyzja? Przecież te drzewa to część tego miasta, nie możemy ich po prostu tak wyciąć!
– Pan się wymądrza. Mam zgłoszenia od kierowców, mam kontrolę, mam decyzję! – w tym momencie zaczynam rozumieć, że ta sprawa jest już na poziomie, którego nie ogarniam. Kto ma kontrolę, ten ma władzę, i jak to mówić, nie pytaj.
– Jaką decyzję? Kto ją wydał? – nie daje za wygraną.
– Niech Pan dzwoni do zabytków, oni wydali decyzję – słyszę w odpowiedzi. To dla mnie jak kolejny nonsens. Jakie zabytki? Co mają do tego drzewa na ulicy?
– Wydali decyzję, ale na czyj wniosek? – pytam, wciąż próbując zrozumieć sens tej układanki.
– Pan się wymądrza… – odpowiada mi coraz bardziej zdenerwowana osoba po drugiej stronie, zupełnie ignorując moje pytanie.

Rozmowa zamienia się w jedną wielką pętlę, z której nie da się wyjść. Więc zmieniam strategię. Zaczynam pytać o konkretne adresy. Gdzie muszę dzwonić, gdzie mam pójść, aby dowiedzieć się, kto za tym wszystkim stoi? Pytam o adres:
- Trzaski Trześć Pokój Trześń -
– Co? Jaką Trzaskę? – pytam z niedowierzaniem, bo już nie wiem, czy dobrze słyszę.
– Czeska, cześć pokój sześć – odpowiada ktoś z drugiej strony.
Zaczynam myśleć, że to może jakiś żart, ale nie. Okazuje się, że "Trzaska Trześć Pokój Trześń" to nie jest nic, tylko… jakiś nowy adres w Radomiu, którego nigdy wcześniej nie słyszałem.

– A co to za adres? – pytam.
Nie, nie, to nie jest problem z telefonem, tylko wada wymowy – pomyślałem.
– Aha, rozumiem, czyli chodzi o Trzeską, nie Czeską? – pytam ostrożnie.
– NIE! – pada odpowiedź. – Proszę, przeliterować - S-Z-E-W-s-k-..., pokój 6, numer 10. - słyszę. - Tak, bedę za 15 minut. -
– Za 15 minut będę! – odpowiadam, zerkając na zegarek.

Z słuchawką w ręku czuję, że tak naprawdę nie wiem, czego się spodziewać. Wiesz, że nie wszystko w tej sprawie ma sens, ale po drodze do kolejnego budynku pytam sam siebie: "Jak długo jeszcze będziemy żyć w takiej chaosie administracyjnym?" Odpowiedzi wciąż brak.



Miasto Kazimierzowskie, 12:20
Próbuję zdążyć, nie chcę stracić wątku. Samochód, korki, parkometr – i jak to zawsze bywa, akurat zwalnia się miejsce. Gdzie jest? O, tam! Wjeżdżam, parkuję. Po drodze widzę bramę, są oznaczenia. Wchodzę, drugie piętro, drzwi. Otwieram. W środku – trzej ludzie, jakby zamrożeni w swojej pracy. Mały pokój na poddaszu, ale przestronny, z porozstawianymi biurkami, wszyscy patrzą w swoje monitory. Zamykają się za mną drzwi. Cisza. Nikogo to nie interesuje. Nikt nie podnosi wzroku, nie reaguje na moją obecność. Może to nierealne, ale czuję się jak duch – stoję metr od pierwszego biurka, trzy metry od drugiego, a oni nic. Żadnej reakcji. Może wystarczy się odezwać? Dzień dobry, przychodzę w sprawie komunikatu białych karteczek. Zgłaszam się do rozmówcy, ale on – wcale nie podnosi głowy, tylko dalej stuka w klawiaturę. Jednym palcem jednej ręki, drugim drugiej. Czekam, pewnie zaraz się dowiem wszystkiego. Cierpliwość. Gdzie tu usiąść? Biurka brak, kontuaru nie widać, sekretariatu nie ma. Krzesła? Żadne. W końcu dostrzegam parawan, a za nim czerwoną kanapę. Nie pasuje, ale co mam zrobić? Stać jak kołek? To też nie wypada. Siadam. Moment. 

I nagle głos: - Proszę! - Zaskoczony wstaję, wychodzę zza parawanu. - Słucham? – pytam. 
W odpowiedzi pada stanowcze: - Ja mam decyzję! Działamy. Proszę się nie wymądrzać! -
Ok, rozmowa zaczyna się rozkręcać. Siadam, staram się nie tracić spokoju. – Gdzie były konsultacje? Gdzie jakiekolwiek informacje? – pytam, wciąż próbując zachować profesjonalizm.
- Pan się wymądrza, a ja mam kontrole! – słyszę w odpowiedzi, jakby nie chciał, bym zadał kolejne pytania.

Nie obchodzi mnie, czy ma kontrolę. Pytam dalej:
- Jakim prawem pozbawia Pan Śródmieście drzew? Gdzie są inwentaryzacje, ekspertyzy, kto wydał zgodę na wycinkę? -
- Drzewa chore, do wycięcia! Byłem na miejscu, wydałem werdykt. Mam zgłoszenia, telefoniczne! Mam kontrolę! – słyszę, choć wcale mnie to nie przekonuje. 
A zgłoszenia telefoniczne? Pytam, starając się wyciągnąć coś sensownego.
- Ja mam kontrolę, mam świadków na te zgłoszenia, mam…! – mówi, ale wyraźnie nie chce już ze mną rozmawiać. W międzyczasie zauważam, że poprzednia wada wymowy, która kiedyś brzmiała nieco niezrozumiale przez telefon, teraz całkowicie zniknęła. Jakby ktoś zmienił ton głosu.

Ciekawe, pomyślałem – Telefoniczny Czmiel. Głos, który był nie do końca wyraźny, teraz brzmi całkiem profesjonalnie.

- Aha, to w takim razie poproszę kartkę i długopis. Chcę napisać wniosek! – mówię, starając się pokazać, że sprawa jeszcze nie jest zakończona.
- Wniosek niech Pan złoży na dzienniku podawczym – pada odpowiedź, jakby nie rozumiał, że nie chcę go wysyłać gdzie indziej.
- Nie na dzienniku! Nie będę jechał do innej części miasta, żeby złożyć wniosek. Protestuję tutaj, proszę o kartkę i długopis! – mówię stanowczo, bo nie mam zamiaru jechać w inne miejsce.
- Proszę jechać na dziennik podawczy. My nawet nie możemy przyjąć – mówi zniecierpliwiony. Z drugiego kąta pokoju odzywa się ktoś inny, tym razem spokojniej: - Proszę jechać na dziennik podawczy - Więc mam teraz od razu jechać na dziennik podawczy do Miejskich? – pytam z przekonaniem, że to nie ma sensu.
- Tak, niech Pan jedzie na dziennik podawczy… – pada odpowiedź, bez żadnej pomocy z ich strony.
- Dobra, tu żadnej informacji, żadnej pomocy nie dostanę. Nie ma sensu tracić czasu. Jadę do Miejskich – podsumowuję, a papieru i długopisu dalej brak.


Dziennik Podawczy, 12:50
Znowu samochód, znowu czekam na miejsce parkingowe. Darmowy parking już zapełniony, ale w końcu ktoś wyjeżdża. Szybko wysiadam, znowu bilet za parkowanie. No tak, nie mogło się obejść bez tego. A zdjęcia! Co jeśli wytną te drzewa, a ja nie będę miał dowodów? Nic nie zostanie! Nawet nie będzie czego wspominać. Muszę działać szybko. Biegnę na Piłsudskiego, to ta druga strona Żeromskiego. Zimno, ale nie szkodzi. Nie mam czasu na marudzenie. Robię zdjęcia, zbieram dowody. Dobra, żadnych prac tu nie ma, nikt z żadnym sprzętem się nie pojawił. Może to jutro? Może to jakiś żart? Chyba nie czas na spekulacje, więc lecę na dziennik podawczy. Wchodzę do środka, biorę kartkę z jakiegoś wniosku. Jedna strona wolna. Pożyczam długopis od kogoś obok – nie mam czasu szukać własnego. Piszę, ale co? Co mam napisać, skoro nic nie wiem? Brak numeru decyzji, brak numeru sprawy, brak konkretów – żadnych informacji. Ok, adresuję ogólnie. Ktoś to pewnie wyjaśni. Potem opisuję wszystko, co się wydarzyło, to wszystko, co udało mi się ustalić. Składam wniosek! Pani w okienku pyta, czy nie wolałbym przepisać wniosku, bo mogę dostać kartkę. Szczerze? Szkoda czasu. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. 
- Dziękuję – mówię i wychodzę. Muszę biec dalej.

Ulica (obecnie) Piłsudskiego - 1904 - źródło: POLSKA-ORG.PL


Ulica Piłsudskiego, 13:10
Znowu samochód, znowu problem z parkowaniem. Nie ma gdzie stanąć, ale mam jeszcze bilet, więc nie będę korzystać z biletomatu. W końcu, po chwili, znajduję wolne miejsce. Wszędzie same samochody i słupki drogowe. Cała ulica to prawdziwy przekładaniec: słupek, samochód, słupek, samochód – zajęte pół jezdni. Dobrze, parkuję – nie ma słupka, nie ma samochodu, w końcu wysiadam. Gdzieś w oddali słychać odgłos piły mechanicznej, a więc to jednak dzisiaj. Naprawdę to się dzieje. Ale jak to możliwe? Pełny parking, ludzie chodzą w tę i we w tę, nic nie jest zamknięte, nie wyłączone z ruchu. Co się dzieje? Postanawiam wyskoczyć na środek ulicy. Widzę sprzęt – piła, ludzie ubrani na zielono, a po kasku i nausznikach rozpoznaję pilarza. To chyba operator piły. Podbiegam. Drzewo już leży, nie ma szans, by je uratować, ale wciąż są inne. Pytam, co się dzieje, kto to organizuje? Jest szef ekipy pilarzy. Pytam o decyzję, o dokumenty, czy mają prawo do takich działań. Odpowiada, że żadnych dokumentów nie mają, ale jest telefon – telefon do Trzmiela. Teraz rozumiem, to ten "Trzmiel Drwal". Szef mówi, że ma przyjechać. Co tu robić? Próbuję ich powstrzymać, ale widzę, jak szybko znikają gałęzie. Naprawdę, odcinają je od pnia w ekspresowym tempie, potem dzielą pień na kawałki. Podnośnik wwozi te kawałki do kontenera, a w międzyczasie pilarze włączają rozdrabniarki – gałęzie znikają na naszych oczach. Wszystko dzieje się tak szybko, że nawet na zdjęciach trudno ogarnąć, co było, a co jest. Nawet liście znikają w okamgnieniu. Patrzę na to wszystko z przerażeniem, a jednocześnie z podziwem. Tempo, w jakim to wszystko znikają, jest niesamowite! Normalnie korniki, ale w wersji turbo! Zaczynam dochodzić do wniosku, że zanim "Trzmiel Drwal" w końcu przyjedzie, wszystko już zniknie. Dobra, muszę coś zrobić. Może prasa, może radio – może uda się nagłośnić sprawę, zanim wszystko zniknie bez śladu. Biegnę, dzwonię, wpadam do sekretariatu, streszczam sytuację. „Dobra, jest też dziennikarz, tłumaczę mu sytuację.” Pytam, co dalej. Okazuje się, że mam umówić się z Trzmielem Drwalem – wówczas sprawa nabierze rozgłosu. Biegnę zatem na ulicę, pytam Korników: 
„Gdzie jest Trzmiel?” – „Zaraz będzie!” 
A tymczasem już kilka drzew leży na ziemi, a wszędzie widać liście.
Czekam. W końcu pojawia się samochód, a zaraz za nim "Trzmiel Drwal". Znów ta sama rozmowa: 
„Pan się wymądrza…” - „Zapraszam do prasy, może Trzmiel Drwal coś wyjaśni.” A Trzmiel na to: „A skąd! Nie jestem upoważniony…”
„To kogo mam pytać, gdzie są dokumenty, jakie są zgody?!” – Pytam. „Pytać u Miejskich. Mam decyzję, mam uzgodnienia, mam zgody…” – słyszę.
„Proszę o przeanalizowanie drzew do wycinki!” – powtarzam, ale Trzmiel Drwal tylko zbywa mnie bełkotem o „zgodach” i „uzgodnieniach”. I to wszystko! W tym czasie "Turbo Korniki" wciąż działają, nie przestają zjadać kolejnych drzew. Moje przerażenie rośnie – te same drzewa, które jeszcze przed chwilą stały, teraz leżą na ziemi.
Postanawiam działać dalej – lecę z powrotem do dziennikarza, może uda mi się go przekonać, by relacjonował sprawę. Może uda się coś wyjaśnić. Po chwili wracam na ulicę – „Turbo Korniki” kończą już swoją pracę, jest około 14:00. Niestety, nic już nie wskóram. Może później będzie czas na wyjaśnienia. W każdym razie, przynajmniej wiem jedno: "Turbo Korniki" działały w porozumieniu z Trzmielem Drwalem. Skoro widziałem go w domku trzmieli na Trzewskiej, w pokoju 6, to przynajmniej mogę domniemywać, że robili to legalnie. Ale to tempo! To pośpiech! Nawet nie poczekali, aż ludzie wyjadą swoimi samochodami – chodzili po chodnikach, a oni już wgryzali się w kolejny pień.


Biuro, 14:20 
Coś trzeba zrobić, coś trzeba powiedzieć! Dobra, czas na social media! Wrzućmy zdjęcia, niech ludzie widzą, co się dzieje. Jest, poszło! Publikacja zakończona. Temat zostawiam! A tu lecą komentarze. Zaskoczenie, wściekłość, frustracja – mieszkańcy pytają: "Co, gdzie, kiedy, jak?" Nie mam odpowiedzi na te pytania! Nie wiem, kto jest odpowiedzialny, nie wiem, jakie decyzje zapadły. Zostawiam to. Może ktoś inny wyjaśni, może pojawią się jakieś oficjalne informacje. Na razie mam tylko zdjęcia, relację z tego, co się wydarzyło, ale to nie wystarcza. Na pewno będzie więcej pytań, a ja… nie mam na nie odpowiedzi. Ale przynajmniej temat jest naświetlony, ludzie zaczynają zauważać, co się dzieje. Może to ruszy sprawę do przodu. Może.


Następny dzień!
Temat żyje! Ludzie pytają, zadają pytania. Ale niestety, nie znam odpowiedzi! Sprawdzam sieć, może na stronach internetowych albo w social mediach pojawiły się jakieś informacje. Może coś na BIP-ie? Może tam ukryta jest ta cała procedura. Znajduję tylko stare informacje, z wiosny poprzedniego roku – zaczęła się procedura, a drzewa są w złej kondycji. No, nic dziwnego, że są w złej kondycji, skoro nikt o nie nie dbał przez lata. Przeglądam zdjęcia zrobione wcześniej – tych drzew już nie ma, to już historia. Nie po to, żeby wspominać, tylko po to, żeby potwierdzić te rewelacje o rzekomej chorobie. I co widzę na tych zdjęciach? Zdeformowane korony, brak symetryczności, połamane gałęzie. Teraz sobie przypominam, jak wyglądały, gdy jeszcze stały. A wtedy nie wyglądały na tak dramatycznie chore. Może trochę zaniedbane, ale nie wydawały się być w tak złym stanie, jak teraz je przedstawiają. Czy naprawdę były aż tak zniszczone, jak twierdzą? A może to tylko wygodne tłumaczenie na wycięcie ich, żeby zrobić miejsce na coś innego? I teraz sobie przypominam .......


Ulica (obecnie) Piłsudskiego - 1899 - źródło: POLSKA-ORG.PL

Cztery lata wcześniej!
Pewnego ranka obudził mnie ryk pił łańcuchowych i chrzęst łamanych gałęzi. Co się tu u licha dzieje? – pomyślałem. Wyglądam za okno, a tu na jednej z ulic w Śródmieściu widzę zwyżkę – samochód z podnośnikiem do pracy ludzi, pilarza i… przycina. Tnie małe gałęzie, od góry, formuje koronę. Pomyślałem, zobaczymy, co zrobi z drzewem, zanim przejdzie do kolejnego. Tak jak się spodziewałem, pilarz przyciął kilka gałęzi, a zwyżka zniknęła za ładnie uformowaną koroną, sprowadzając pilarza na dół. Patrzę i podziwiam. Tak może nawet lepiej. Drzewo wygląda na bardziej zadbane, a jego korona zyskuje na symetrii. Ale nagle znów słyszę piłę, a zwyżka i pilarz zniknęli. Czyżby teraz tę, z trudem uformowaną koronę razem z pniem ścinał? Uff! Odetchnąłem z ulgą. Widać, że teraz dolne gałęzie formuje, by nie przeszkadzały przechodniom. To nawet super, bo ostatnio te gałęzie rzeczywiście rozpychały się na chodniku. Nie tak, żeby trzeba było pochylać głowę, jak to bywa przy Sienkiewicza, przy Sądzie, ale z parasolem przejść już nie było łatwo! Piła ucichła. Pilarz popatrzył to z prawej, to z lewej. Pokiwał głową, jakby zadowolony z efektu swojej pracy, i poszedł dalej. Ja też przyglądałem się jego pracy – raz z lewego okna, raz z prawego. Pokiwałem głową z uznaniem i ruszyłem do swojej pracy. Pilarz wie, co robi, a ja mogę zająć się tym, co do mnie należy, a on swoją robotą.


Rok później!
Znów słyszę piłę! Tym razem inną, większą – mniejszy warkot, jakiś inny, nieco bardziej niepokojący dźwięk. Ale coś w tej sytuacji przypomina mi ubiegły rok. Wyglądam nieśmiało przez okno. A tu jakoś inaczej. Coś jest inaczej. Nie widzę tej pięknej kopułki koron, które były starannie formowane rok wcześniej. Pilarz tym razem daleko od pnia, pracuje w zupełnie innym miejscu. Jedyne, co podobne, to kosz zwyżki – samochód z podnośnikiem do pracy ludzi, który zaczyna się stroić. Ale tym razem praca jakoś bliżej. Pilarz nie stoi przy samej koronie, tylko wycina coś w samym trzpieniu drzewa. Doszedł do pnia. I w tym momencie zrobiło mi się trochę gorąco. Zastanawiam się: to już chyba przesada, prawda? No ale na szczęście – pnia nie rusza! Uff! Wygląda na to, że chcą tylko nieco mocniej przyciąć to drzewo. Gałęzie golą w tym roku bardziej niż w zeszłym. Może to wynik deszczowego i słonecznego roku? Może drzewa zaczęły szybciej rosnąć, a teraz trzeba je bardziej przycinać? Zgadam się na to, że idę dalej do biura, niech pilarz działa, niech robi, co ma robić. Drzew nie wycina, tylko mocniej podgala, więc tym razem chyba nie ma czego się bać.


Rok później!
Idę na spacer, bo słońce na niebie, przyjemnie, idealna pogoda na krótki wypad. Przechodzę obok, a tu – zaskoczenie. Wiórki toczą się po chodniku, stos gałęzi leży porozrzucany, a chmura liści unosi się w powietrzu na wietrze. Co tu się dzieje? A to pilarze, myślę. Ale nie tym razem – tym razem to drwale! Drzewo leży, a rosło zapewne 40 lat, może więcej. Ktoś je położył, teraz gadają, że przetną je do końca. Leży nie jedno, a kilka, bo już wycięto parę – co to się dzieje? Sienkiewicza, święto cięć. Przyjechali, wycieli i koniec. Nikt nic nie powiedział, nikt nie pytał. Rozwiesili jakieś hasła, ale za późno na reakcję, ja dopiero teraz tu przechodzę. Wtedy pomyślałem, że to tylko dwa drzewa. Ale zaraz potem, kilka dni później, zobaczyłem coś, co tylko pogłębiło moje wątpliwości. Posadzili jakieś roślinki w miejscu ściętych drzew. A raczej – wbili jakby gałęzie w ziemię. Drzewa, które zniknęły, nie można było już objąć, ale te „nowe” małe, ledwie wyrosłe drzewka – te mogłem obejąć dwoma palcami. A to dopiero! Zdecydowali się na dwa drzewa i na tym koniec. Śródmiejska ulica, Sienkiewicza, ucierpiała trwale. Ale patrzę wokół – jeszcze 3 pary drzew stoją, może nie załatwiają jeszcze sprawy, ale to też nie są takie same drzewa, to już nie ta sama zieleń. Tyle że cień na Sienkiewicza jeszcze chwilę tu zawita, zwłaszcza w upalne dni, kiedy chodnik zacznie kwiczeć od gorąca. Nie zdążyłem zareagować, drzewa poszły, a ja zostaję z pytaniem: kto wydał na to zgodę, kto wiedział o tej wycince? Mieszkańcy tylko kiwają głowami. 

- No cóż, pewnie tak musiało być... -


Zeszły rok!
Gdzieś w pubie lub na kawie rozmawiam. „Słyszałeś, że Piłsudskiego chcą oszpecić?” – pytają. „Jak oszpecić?!” – odpowiadam zaskoczony. „A no, jak Sienkiewicza rok temu.” Coś ktoś słyszał, a ludzie zaczynają się żegnać z drzewami. Zdjęcia robią na pamiątkę, a ty tego nie słyszałeś? – pytają, nawet gołębie o tym mówią. Pomyślałem – plotka, nieprawda, wymyślona. Jak można ciąć drzewa bez rozgłosu, bez komunikatów, bez słowa wyjaśnienia? Nie, tak się nie stanie. Będą o tym mówić. Na pewno będą. To nie możliwe, żeby wycinali drzewa po cichu, bez reakcji. Wszyscy się dowiedzą, będzie dyskusja, publiczna debata. Będzie jedna koncepcja, druga – będzie w czym wybierać, coś się podpowie. Nie, nie tną w tym roku. To plotka, choć może w połowie prawda. Pilarzy nie widziałem, nie było żadnych afiszy, żadnych zapowiedzi. Pewnie Piłsudskiego to nie dotyczy. Może podetną gałąź, może koronę, ale to nic takiego. Może jak dwa lata temu, albo cztery. W zeszłym roku to jakaś pomyłka była, na pewno się to nie powtórzy. Nie wolno tak okaleczać Śródmieścia!



Wczoraj!
Dotarłem na ulicę Sienkiewicza i potwierdziły się plotki – Turbo Korniki tego samego dnia co na Piłsudskiej rzuciły się na żer i na tej ulicy. Straty są znacznie większe. Przekroje pieńków, pobielanych od pił łańcuchowych, są tak duże, że nie można ich objąć. Nic nie zostało. Korniki zgrzały nawet liście, zostawiając jedynie wióry i odsłaniając posadzone wcześniej gałęzie. Podszedłem bliżej i zauważyłem, że to nie gałęzie, a nasadzenia, które miały zastąpić wycięte drzewa. To robota Trzmiela Drwala, który 1:1 tnie i sadzi – wszystko zgodnie z tabelą w Excelu. Ale prawda jest inna. Zabrali 600 kg drzewa, a posadzili 3 kg. Czy to jest jakaś różnica? To nie drzewa, to sadzonki! Z drzew będziemy się cieszyć dopiero za kilka pokoleń. Tak zdecydował Trzmiel Drwal – trwale uszkodzić ulicę Sienkiewicza. Jednoosobowo, beztrosko, w ogóle. A co tam? Kogo obchodzi los drzew, skoro można mieć zlecenie od Trzmiela Drwala dla Turbo Kornika! 

Miejscy ogłosili, że mają plan na ulewy. W końcu deszcze zaczynają się pojawiać coraz częściej, a ich siła nie jest już żadnym zaskoczeniem. Z globalnym ociepleniem walczymy bezskutecznie, ale głośno, jakby chcieli dać upust naszej frustracji. Woda leje się z nieba, zalewając wszystko, co napotka na swojej drodze. Kto jest winny? Ja? Zając? Nie, to chmury. To one zrzucają deszcz, i to bez żadnego umiaru. Chociaż, patrząc na to, woda spada z nieba tak szybko i w takiej ilości, że kanalizacja nie daje sobie rady. Przecież to jasne – winny jest świat, winne jest środowisko. A my? My tylko tniemy wszystko, co na drodze stoi. Zatrzymuję się na chwilę, by przemyśleć sytuację. I tu nagle przypominam sobie coś, co mi ktoś podesłał w internecie. To była plotka? A może jednak naukowa prawda? Zaczynam przeszukiwać strony rządowe, patrzę na GOV.PL. I tam, na jednym z artykułów, widzę potwierdzenie: drzewa zatrzymują dużą ilość wody. Woda, która nie trafia na chodniki i w końcu do kanalizacji, lecz jest wchłaniana przez drzewa. Zatrzymywana, by potem nie zalewać miast. Czy to dla ochłody? Dla nas, ludzi? Może nie ma to większego znaczenia, ale to wszystko zaczyna się łączyć. Drzewa tniemy na potęgę, ale gdy zaczyna padać, woda leje się wszędzie, a liści brak. A kiedy brakuje liści, woda nie ma żadnej przeszkody – zalewa wszystko.

Patrzę na to, co się dzieje w mieście. Planty, osiedle, aleje – wszystko pod wodą. Woda wdziera się nawet pod torami, tworząc breję. Pytam siebie, jak to wszystko może się ze sobą współgrać? Drzewa, które kiedyś zatrzymywały wodę, teraz leżą wycięte na ziemi, a my szukamy winnych. I może niech to będzie orogeneza, jakaś naturalna przyczyna. Ale to wszystko zdaje się zbiegiem okoliczności. Jakby woda nas nie obchodziła, a to drzewa trzeba ciąć, nie dając im szansy, by zatrzymały deszcz. Może za późno, by to zmienić? A Trzmiel Drwal? On o tym wiedział, czy nie? Może gdyby zamiast wycinać drzewa, leczył je, gdyby sadził więcej niż trzeba, nie musielibyśmy teraz walczyć z zalewającymi ulicami. Może gdyby zamiast ciąć, myślał o przyszłości, mielibyśmy w miastach więcej zieleni i mniej wody w kanalizacji. W końcu, to co robimy dzisiaj, ma wpływ na to, jak będziemy żyć za kilka lat. A teraz, gdy kolejny dzień mija, obawiam się, że ten pośpiech w pozbywaniu się drzew i ich zastępowaniu niewielkimi sadzonkami, nie pomoże w walce z tymi zmianami.


Dziś!

Spacerując po ulicach Śródmieścia, odkrywam, że straty są znacznie większe, niż początkowo myślałem. Na Piłsudskiego – 10 drzew, ktoś poprawia – 11. Na Sienkiewicza – dwa, może trzy. Te dwa większe widziałem na pewno. Ktoś dzwoni – „Na Żeromskiego też wycinają”. Nie zdążyłem jeszcze sprawdzić, ale będę musiał. Ku własnemu zaskoczeniu zaczynam zachowywać się jak aktywista miejski. Zastanawiam się: po co? Ktoś pyta, inni mówią: „Dobrze, niech pan działa”. „Trzeba wiedzieć, co się tu dzieje”, mówi ktoś inny. „Nic nie naprawiają, tylko niszczą” – komentuje kolejna osoba. Z humorem ktoś dodaje: „Wycięli, bo chcieli zaoszczędzić na lampach i świątecznych ozdobach”. A ktoś mówi: „A gdzie moje drzewo? Tak lubiłam na nie patrzeć”. Co odpowiedzieć? Sprawdzam internet, może znajdę jakąś informację. I rzeczywiście, jest coś świeżego. W artykule z dnia wczorajszego, rzecznik Trzmieli twierdzi: „Trzeba było wyciąć, nie opłacało się ratować. Mamy Strefę Płatnego Parkowania, i to koniec tematu”.

Zaczynam się zastanawiać, czy rzeczywiście było to konieczne. Jak poważnie były chore te drzewa? Czy naprawdę nie opłacało się ich leczyć? Może warto było zrobić coś innego, na przykład wydzielić strefy w ramach płatnego parkowania, aby dać drzewom jeszcze rok czy dwa. Może warto było opracować plan nasadzeń, aby drzewa lepiej komponowały się z panoramą ulicy. Ale nie. Trzmiel Drwal podjął decyzję – ciąć, ciąć, i już. Wydano werdykt, uzyskano wszystkie niezbędne dokumenty, a Turbo Korniki zostały wpuszczone do miasta. Bez dokumentów. Pewnie i tak by je zjadły, więc formalności były zbędne. Rzecznik Trzmieli potwierdził. A teraz? Przyjąć wszystko na wiarę? A co w zamian? Kto wie? Wszystko jest ściśle tajne, a może po prostu poufne? Raczej nikt nie wie, bo nie podano nawet gatunków nasadzeń. Zatem dzwonię:

– „Halo, halo, tu sekretariat Króla Trzmieli, w czym mogę pomóc?” – zabrzęczał w słuchawce damski głos.....

CIĄG DALSZY NASTĄPI





WYGENEROWANE PRZY POMOCY NARZĘDZI AI: TREŚCI, OBRAZY, ANIMACJE i DŹWIĘKI ZOSTAŁY WYGENEROWANE SYNTETYCZNE, ZMODYFIKOWANE LUB/I ZMANIPULOWANE

Komentarze

YO.FAN

Popularne posty